Kalifornijski road trip cz. 2 – trzy kolejne tygodnie [+PODCAST]

Kalifornia to absolutnie najpiękniejsze miejsce, jakie do tej pory widziałam – bardzo zróżnicowane, z piękną naturą oraz wielkimi metropoliami, w których można się zatracić. Dzisiaj zapraszam Cię na drugą część wpisu o kalifornijskim road tripie, czyli o pozostałych 3 tygodniach naszej podróży. Oprócz Kalifornii opowiem Ci też o naszej wizycie w Nevadzie i Arizonie. Jeśli nie czytałaś/słuchałaś pierwszej części, w której opisuję wszelkie sprawy organizacyjne oraz nasz pierwszy tydzień w Kalifornii, zapraszam Cię tutaj.

Odcinek jest dostępny także w formie podcastu:


Oribunny na Youtube
Oribunny na Spotify
Oribunny na iTunes

MONTEREY

Z Santa Barbara skierowaliśmy się dalej na północ, w stronę Monterey. Droga numer 1, którą przemierzaliśmy większość zachodniego wybrzeża jest przepiękna, jednak na odcinku Santa Barbara-Monterey przechodzi samą siebie, odsłaniając przed nami najpiękniejsze widoki, jakie miałam okazję podziwiać jeśli chodzi o ocean. W zasadzie co kilka minut mieliśmy ochotę zatrzymywać samochód, wysiadać i robić miliony zdjęć, było tam aż tak pięknie.

Samo Monterey z kolei nie jest miejscem jakoś nad wyraz zachwycającym. To niewielka portowa mieścina, w której znajduje się molo, na którym możesz zjeść świeże ryby i owoce morza. Poza tym jedynymi atrakcjami w mieście jest pierwszy murowany dom w Kalifornii oraz pierwszy kalifornijski teatr – są to jednak zwyczajne, ceglane budynki, do których chyba nawet nie można wejść (zresztą, co by można tam oglądać?). Cała zabawa zaczyna się, kiedy opuścimy samo centrum miasteczka. Po pierwsze niedaleko znajduje się bardzo urokliwa, niziutka latania morska. Ma swój klimat i patrząc na to, jakie atrakcje można znaleźć w Monterey, ta latarnia wydaje się naprawdę niezłą atrakcją turystyczną. :)

Jednak to, po co naprawdę warto wybrać się do Monterey, to 17 Mile Drive, czyli droga biegnąca wzdłuż wybrzeża. Wjazd na tę drogę kosztuje 10,5 $, ale naprawdę bardzo, bardzo warto! To niezwykle malownicza trasa, gdzie zobaczysz nie tylko piękny ocean i plaże, ale także wielkie pola golfowe czy skały, na których godzinami wylegują się dziesiątki fok. To naprawdę niesamowite zobaczyć tyle tych zwierzaków na wolności. Dodatkowo na wielu plażach grasują małe wiewiórki, które są bardzo przyjacielskie i chętnie podchodzą do ludzi. Oczywiście nie wolno ich dokarmiać, ale sama zabawa z nimi to już przygoda. No i gwarantuję Ci, że dzięki tym przyjacielskim gryzoniom, które tak chętnie podchodzą do ludzi, poczujesz się jak księżniczka Disney’a. :)

Wjeżdżając na tę drogę nie spodziewałam się, że będzie aż tak zachwycająca. To jedno z moich mocniejszych wspomnień z tego wyjazdu i bardzo się cieszę, że ostatecznie tam trafiliśmy. Samo Monterey nie jest szczególnie wartym uwagi miejscem, ale dla 17 Mile Drive warto się tam zatrzymać.

STANFORD I SAN FRANCISCO

Zanim dojechaliśmy do samego San Francisco, odwiedziliśmy Uniwersytet Stanforda, który zajmuje drugie miejsce w Akademickim Rankingu Uniwersytetów Świata. Studiowała tutaj cała masa ludzi, którzy później założyli firmy, które wszyscy znamy – HP, Google, PayPal itp. Jest to niesamowite uczucie, chodzić po dziedzińcu tak znakomitej uczelni – kampus Stanforda jest jak wyjęty z amerykańskiego filmu czy serialu. Ogromna przestrzeń, studenci przesiadujący na trawnikach lub jeżdżący po kampusie na rowerze. Poza tym sam kampus jest po prostu bardzo ładny – architektura tej uczelni jest bardzo ciekawa i zupełnie inna od tego, co zazwyczaj spotyka się w dużych miastach USA.

Oczywiście prywatne amerykańskie uczelnie to nie tylko prestiż i edukacja na szalenie wysokim poziomie – to też sporo problemów, o których media starają się mówić coraz więcej, ale niestety nie zawsze im się to udaje. Jednym z poważniejszych problemów na prywatnych uczelniach w Stanach jest problem gwałtów na kampusach, za które sprawcy nie ponoszą odpowiedzialności, ponieważ albo mają bogatych rodziców, którzy nie chcą, by ich dziecko miało zrujnowaną karierę przez taki „wybryk” (gwałty na młodych dziewczynach często nazywane są przez rodziców/nauczycieli sprawców „wybrykami” lub „błędami młodości”, co jest po prostu obrzydliwe), albo same uczelnie nie chcą szargać swojej reputacji i wolą zamieść sprawę pod dywan – szczególnie, gdy sprawcą jest na przykład młody sportowiec, który w swojej dyscyplinie osiąga świetne rezultaty (na czym przecież zarabia także uczelnia). Sprawie gwałtów na uniwersytetach przygląda się coraz więcej ludzi i publicystów, wobec czego jest szansa, że problem nie będzie dalej eskalował, choć nie można ukrywać, że wciąż jest ogromny, przerażający i po prostu przykry.

Po wizycie w Stanfordzie pojechaliśmy do San Francisco. Muszę przyznać, że to było miejsce, które chyba rozczarowało mnie najbardziej. Uwielbiam duże miasta i zazwyczaj dobrze się w nich czuję, ale San Francisco to kompletnie nie mój klimat. Oczywiście jego największą atrakcją jest Golden Gate, który rzeczywiście robi wrażenie. Udało nam się nim również przejechać, a nie tylko zobaczyć z lądu, więc to też stanowiło dodatkową atrakcję.

San Francisco jest zbudowane w bardzo specyficzny sposób – pełno w nim ulic, które mają bardzo wysoki poziom nachylenia (do tego stopnia, że gdy jeździliśmy po nim naszym Mustangiem, czasami musieliśmy szukać innych zjazdów, bo baliśmy się, że z tak niskim zawieszeniem po prostu obetrzemy i uszkodzimy samochód). Dla pieszych może być to mocno męczące, bo jeśli połączysz kalifornijskie słońce z takimi wielkimi pagórkami, może wyjść z tego naprawdę bardzo męczący spacer. Na szczęście stworzono specjalne tramwaje, które także stanowią wielką atrakcję tego miasta. Tramwaje te wyglądają świetnie i dokładnie tak, jak na filmach.

W SF znajduje się również molo, z którego widać więzienie Alcatraz położone na wyspie. Bardzo żałuję, że się tam nie wybraliśmy – teraz pojechałabym tam bez zastanowienia.

Mieliśmy to szczęście, że podczas tego road tripa odbywało się Halloween, z czego bardzo się cieszyłam, bo zobaczyć to chyba najbardziej amerykańskie święto to ogromna radocha. Niestety okazało się, że centrum San Francisco zamienia się w tym okresie w jedną wielką libację, a po ulicach chodzi młodzież przebrana za absolutnie wszystko (serio za wszystko…). Trochę żałuję, że nie udało nam się tak ułożyć planu, żeby na Halloween być w jakiejś mniejszej miejscowości, ale mówi się trudno. Domy były udekorowane kilka dni przed i kilka dni po, więc mogłam chociaż podziwiać te wszystkie wymyślne dekoracje. I naprawdę, to wszystko wygląda jak w filmach – niemal każdy dom ma jakąś halloweenową ozdobę na ganku, a czasami wydawało się, jakby sąsiedzi walczyli między sobą o najlepsze dekoracje na dzielni. :)

Wracając jeszcze do moich wrażeń odnośnie San Francisco – nie mam potrzeby powrotu do tego miasta i zapewne więcej razy tam nie pojadę. Szczególnie wieczorem wydaje się tam być dość niebezpiecznie, bo bezdomni, którzy tam żyją są bardziej agresywni niż na przykład ci z Los Angeles (pewnie wynika to również z tego, że SF znane jest ze sporej ilości narkomanów żyjących właśnie na ulicy). Nie czułam się tam ani swobodnie, ani bezpiecznie, a wieczorem raczej nigdzie nie wyszłabym bez Adama.

Oczywiście świetnie było zobaczyć to miasto, ale jeden raz w zupełności mi wystarcza.

SACRAMENTO

Wydawać by się mogło, że skoro Sacramento to stolica stanu, to będzie tutaj moc atrakcji. Okazuje się jednak, że wygląda to raczej jak prowincjonalna mieścina niż stolica najbogatszego stanu w USA i wcale nie ma tam tak wiele do roboty. Główną atrakcją jest oczywiście Kapitol, który robi spore wrażenie i wygląda bardzo majestatycznie. Oczywiście nie można wejść do środka, ale idealnie nadaje się na pamiątkowe zdjęcia. Drugą atrakcją jest stare miasto zrobione w iście kowbojskim stylu. I to było naprawdę świetne! Dziki Zachód na całego – stare szyldy, drewniane filary i bary. Ale poza tym? Niewiele się dzieje. Teraz, po tak długim czasie od naszej wycieczki, trudno mi sobie przypomnieć cokolwiek, o czym mogłabym Ci opowiedzieć. Najbardziej podobał mi się tam nasz nocleg – nie spaliśmy w żadnym hotelu (bo w Sacramento wcale nie było ich jakoś dużo i dość trudno było cokolwiek znaleźć), więc nocowaliśmy w… hm, pensjonacie? To chyba najlepsze określenie. W każdym razie pokój znajdował się w typowo amerykańskim domu, co stanowiło dla mnie nie lada atrakcję – przepiękny, mały domek z malutkim ogródkiem i pięknymi ozdobami halloweenowymi. Bardzo, bardzo polecam! Przy okazji przypominam, że pełną rozpiskę naszych noclegów znajdziesz na samym dole, w przydatnych linkach. :)

Poza tym z Sacramento rozstaliśmy się dość szybko, żeby pojechać w kalifornijskie góry.

SOUTH LAKE TAHOE

W drodze w góry zahaczyliśmy jeszcze o Donner Peak, na który mieliśmy ambitny plan, żeby się wspiąć. I prawie się udało. Albo inaczej – wspięliśmy się, ale chyba nie na ten szczyt, na który chcieliśmy. :) W międzyczasie jakoś zgubiliśmy drogę, a że zaczęło się ściemniać, to nie bardzo mieliśmy możliwość wracać i wychodzić jeszcze raz. Ale górę można uznać za zaliczoną.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że Kalifornia to nie tylko przepiękny ocean, ale także góry Sierra Nevada ciągnące się z północy na południe stanu, w czym z pewnością zakochają się zapaleni wspinacze. Szczególnie, że widoki z góry są niezapomniane. Ja nie jestem wielką miłośniczką takich górskich wypraw, ale Adam miał tam naprawdę niezłą frajdę. Poza tym tam gdzie góry, tam i narty – Kalifornia sprawdzi się więc idealnie także dla miłośników zimowych sportów. Tylko wtedy trzeba liczyć się z naprawdę niskimi temperaturami i z… nieprzejezdnymi drogami. :)

Po wspinaczce pojechaliśmy do naszego miejsca docelowego, w którym spędziliśmy kolejne dwie noce. South Lake Tahoe, jak pewnie można się domyślać, leży nad jeziorem, które jest otoczone górami. Jest to niewielka, choć bardzo urokliwa mieścina. Takie typowe górskie miasteczko, idealne do spacerów i leniwego spędzania czasu po górskich wyprawach. Niestety w tym czasie dopadło mnie małe przeziębienie, więc większość czasu spędziłam w pokoju hotelowym (podczas gdy Adam zdobywał kolejny szczyt). Jest to idealne miejsce dla wszystkich miłośników natury, gór, lasów, jezior, olbrzymich szyszek, podróżników, wędrowców i survivalowców to jest raj na ziemi. Ale turyści chcący tak jak my zobaczyć jak najwięcej Kalifornii w ograniczonym czasie, również nie powinni być zawiedzeni widokiem z okna samochodu.

Muszę tutaj jednak wspomnieć o przecudownej śniadaniarni – Heidi’s Pancake House. Dają tam typowo amerykańskie pankejki z przeróżnymi dodatkami – z syropem klonowym, owocami, ale także w wersji wytrawnej. Ta knajpka wygląda dokładnie jak z amerykańskich seriali o małych miejscowościach – pani biega po lokalu z dzbankiem czarnej kawy, wszyscy są uśmiechnięci i zawsze zagadają o czymś ciekawym. No cudo! Bardzo, bardzo polecam się tam przejść – choćby dla klimatu.

Później wyruszyliśmy już w dalszą drogę, ale powiem Ci o chyba największym przypale, jaki zaliczyliśmy w ciagu całego tego wyjazdu. Kojarzysz ten fragment z amerykańskich filmów, kiedy ktoś jedzie sobie ulicą, z naprzeciwka mija go radiowóz, który nagle zawraca na środku drogi i zaczyna świecić kogutem, by kierowca się zatrzymał? Cóż, właśnie to nad spotkało. :) Zatrzymała nas policja – za przekroczenie (niewielkie!) prędkości. Pan policjant wyglądał dość groźnie, ale z racji tego, że nasze przewinienie było raczej małe, a do tego byliśmy obcokrajowcami, dostaliśmy jedynie pouczenie. Raczej nie jesteśmy osobami, które czerpią ogromną radość ze spotkań z policją, ale do dzisiaj mam przed oczami ten obraz, jak radiowóz zawraca na środku drogi, by nas zatrzymać. Zabawna historia do opowiadania. :) Przy okazji na własnej skórze przekonaliśmy się, że polskie prawo jazdy jest akceptowane przez amerykańską policję i chociaż w tej kwestii nie potrzeba żadnych dodatkowych formalności.

MAMMOTH LAKE

Kolejna miejscowość, jaką odwiedziliśmy, jest jeszcze bardziej górska niż South Lake Tahoe. I jest to zdecydowanie najmniejsza miejscowość, jaką odwiedziliśmy w Stanach. Byliśmy tam ewidentnie poza sezonem, bo było już dość chłodno jeśli chodzi o jakieś wakacyjne wypady, ale nie było śniegu, więc wszystkie stoki narciarskie stały jeszcze puste. Wszędzie tutaj pojawiają się ostrzeżenia dotyczące grasujących w okolicy niedźwiedzi. Nawet pan w recepcji naszego hotelu ostrzegał nas, byśmy nie zostawiali w samochodzie niczego, co wydaje mocny zapach, żeby niepotrzebnie nie kusić zwierzaków.

Mammoth Lake to miejscowość, w której można się nieźle wynudzić, jeśli trafi się tam poza sezonem, tak jak my. Pierwszego dnia udało nam się znaleźć jedną otwartą restaurację, ale następnego była już zamknięta i pojawił się problem. Na szczęście otwarty był jeden malutki sklepik spożywczy, w którym udało nam się trochę zaopatrzyć i jakoś przetrwać.

W Mammoth Lake pewnie w ogóle byśmy się nie zatrzymywali, gdybyśmy po pierwsze nie potrzebowali jakiegoś noclegu w drodze do kolejnej miejscowości z naszej listy, a poza tym mieliśmy plan odwiedzić Yosemite, ale niestety ze względu na pracę i zmęczenie plan nie do końca się powiódł.

Jednak muszę przyznać, że jest tam naprawdę pięknie i widoki są przecudowne – ogrom lasów, jeziorka i góry. Wszędzie jest bardzo spokojnie i zdecydowanie można się wyciszyć i po prostu zrelaksować. Ale po takim relaksie trzeba wrócić do szaleństwa, więc pojechaliśmy do…

LAS VEGAS

LV, czyli najprawdopodobniej jedno z najdziwaczniejszych miejsc w tej części USA. Miasto położone dosłownie pośrodku pustyni, gdzie przyjeżdża się na kilka dni, żeby pograć, czegoś się napić i iść na ciekawy występ. Wizyta w Las Vegas to naprawdę niesamowite przeżycie i będąc w tej części Stanów koniecznie trzeba się tam wybrać.

Ale zanim dotarliśmy do miasta, musieliśmy pokonać Dolinę Śmierci. I muszę przyznać szczerze, że siła tego miejsca jest ogromna i mocno może wpłynąć na psychikę. Wielkość tej pustyni, cała jej przestrzeń i przede wszystkim historie, jakie się z nią wiążą, robią ogromne wrażenie. Trzeba zaznaczyć, że my byliśmy tam na przełomie października i listopada, więc temperatury nie były tam tak wysokie, jak to bywa w środku lata. W zasadzie było całkiem przyjemnie. Ale nie można zapominać, że jest to jedno z najgorętszych miejsc na świecie i będąc tam latem koniecznie trzeba się przygotować do takiej podróży.

Mimo to można spotkać tam sporo ciekawych ludzi. My na przykład trafiliśmy na starszego pana (na oko podbiegającego pod sześćdziesiątkę), który przemierzał Dolinę Śmierci na rowerze. Kosmos!

Wróćmy jednak do magicznego Las Vegas. My nocowaliśmy w hotelu położonym na głównej ulicy LV, żeby już nigdzie nie trzeba było jeździć. Pierwszego dnia chodziliśmy po prostu od kasyna do kasyna i je zwiedzaliśmy, od czasu do czasu grając na jednej, losowej maszynie. :) A kasyna mają tam przeróżne. Mówi się, że nie trzeba jeździć po świecie, by go zwiedzić – wystarczy przyjechać do Las Vegas. I ja całkowicie się z tym zgadzam. Nowy Jork, Wenecja, Paryż – to wszystko można zobaczyć zwiedzając kasyna. Co dziwniejsze, klimat wielu tych miejsc jest naprawdę nieźle oddany.

Wychodząc na zewnątrz, wszędzie słychać muzykę, bo wzdłuż głównej ulicy ustawione są głośniki. Spotkać można również wiele osób oferujących ogrom różnych atrakcji – od burleski, przez koncerty aż po pokazy tańca erotycznego. W LV dostaniesz wszystko, co kojarzy się z szeroko pojętą rozrywką.

To, co najciekawsze, to sposób, w jaki funkcjonują hotele. Okazuje się, że dostaniesz w nich wszystko – nie tylko nocleg, ale też restauracje, kawę (w prawie każdym był Starbucks, co cieszyło mnie jak mało co!), baseny, pole golfowe (!), sklepy z pamiątkami no i oczywiście kaplice, w których można wziąć ślub. :) Hotele połączone z kasynami są zaprojektowane w ten sposób, by do grających nie docierało światło naturalne. Dzięki temu nie zauważa się tak upływu czasu i można siedzieć i grać, i grać, i grać… Wszędzie chodzą panie sprzedające papierosy, alkohol i oferujące masaże. Tak, masaże. Okazuje się, że nie trzeba nawet wstawiać od stołu do gry, a jeśli bolą Cię plecy, przyjdzie do Ciebie pani i je rozmasuje. Serio, widziałam to na własne oczy. Mówiłam, że to istne szaleństwo i zupełnie niezwykłe doświadczenie. :)

I mniej więcej tak (bez masaży, papierosów i alkoholu, ale za to z kawą ze Starbucksa w ręce) spędziliśmy nasz drugi dzień w Las Vegas. Graliśmy w ruletkę i udało nam się wygrać 100 dolarów, co uważam za nasz ogromny sukces. Oczywiście później wszystko przegraliśmy, bo dokładnie tak zaprojektowane są kasyna – najpierw trochę wygrywasz, a później przegrywasz, ale i tak było warto. W końcu powiedzieć, że grało się w kasynie w LV to anegdota, którą można opowiadać do końca życia.

Bardzo, bardzo polecam wizytę w Las Vegas. Nawet jeśli zupełnie nie kręcą Cię takie klimaty, warto się tam wybrać, bo to zupełnie inny świat niż Europa, ale nawet niż reszta Stanów Zjednoczonych. Będąc w okolicy warto się tam wybrać choćby na jeden dzień. No i koniecznie przeznacz chociaż 10 dolarów na grę w kasynie – emocje gwarantowane!

TUSAYAN

Z wielkiego miasta znów wróciliśmy do malutkiej miejscowości, a wszystko w jednym celu – by zobaczyć Wielki Kanion. I nie będę ukrywać – to był widok, który był najcudowniejszym widokiem w moim podróżniczym życiu. To, jakie Wielki Kanion robi wrażenie, jest nie do opisania. Wybraliśmy się w to miejsce dwa razy – raz na wschód słońca (co polecam chyba najbardziej – nigdy nie widziałam nic piękniejszego niż słońce wstające i powoli oświetlające kanion), a później na przejażdżkę w ciągu dnia. Wjazd do Kanionu kosztuje 35$/samochód, chyba że masz wejściówkę, która upoważnia do wstępu do wszystkich parków narodowych na terenie USA (link na samym dole, w zakładce z przydatnymi linkami). Nam jednak trochę się poszczęściło, bo trafiliśmy na Dzień Weterana i okazało się, że wtedy wstęp jest bezpłatny. Ale ile by to nie kosztowało – jest warte absolutnie każdego centa.

W sklepie z pamiątkami spotkaliśmy przemiłego pana, który polecił nam jeden punkt widokowy w kanionie i okazało się, że to rzeczywiście było piękne miejsce. Warto pytać miejscowych, gdzie się wybrać – zawsze chętnie pomogą i zazwyczaj są to trafne podpowiedzi, bo znają te miejsca jak własną kieszeń. Ale wokół kanionu warto pojeździć i zatrzymywać się w niektórych miejscach, by zobaczyć go z różnych perspektyw.

Wielki Kanion to miejsce, które z pewnością zapamiętam na bardzo, bardzo długo jako jeden z najpiękniejszych widoków, jaki do tej pory widziałam. Choć szczerze mówiąc nie wiem, czy znajdzie się dużo innych miejsc, które przeskoczą kanion. :)

PHOENIX

Zrobiliśmy przystanek w Arizonie, głównie ze względu na odległości – musieliśmy się gdzieś zatrzymać i uznaliśmy, że Phoenix będzie niezłym wyborem. I szczerze mówiąc trudno powiedzieć, że to był doskonały wybór – jest to całkiem spore miasto, ale dość nijakie i nasza jedyna wyprawa w nim była do pobliskiego Starbucksa. :) I naprawdę nie ma tutaj o czym opowiadać – jeśli nie musisz, nie ma sensu się tutaj zatrzymywać, bo po prostu niczego ciekawego tutaj nie znajdziesz. Jednak warto zwrócić uwagę, że po raz pierwszy w życiu nocowaliśmy w hotelu akademickim i okazało się, że standard był bardzo wysoki (4*), a cena śmiesznie niska.

SAN DIEGO

Po Phoenix wróciliśmy do Kalifornii i czuliśmy już powoli, że nasza wyprawa życia dobiega końca. Dwie noce spędziliśmy w San Diego, które okazało się całkiem sympatycznym miastem – położone jest nad oceanem, co w moich oczach już stanowi ogromną zaletę. Pełny dzień, który mieliśmy w San Diego poświęciliśmy na wizytę w Sea World – parku wodnym, w którym można oglądać przeróżne morskie stworzenia. Choć od tamtego czasu moje poglądy na temat wizyt w zoo i tego typu parkach wodnych mocno się zmieniły i pewnie teraz nie zdecydowałabym się na wizytę tam, to muszę przyznać, że akurat Sea World było naprawdę świetnym miejscem do zobaczenia. Szczególnie, że delfiny, orki, foki i inne zwierzaki mają tam opiekę na bardzo wysokim poziomie (nie taką, jak np. w polskich zoo), a ich opiekunowie są nie tylko doskonale wyedukowani, ale także mają ogromne pokłady miłości do zwierząt.

W Sea World często prowadzi się badania nad morskimi stworzeniami, więc jest to zdecydowanie miejsce, które oprócz rozrywki, dostarcza także odpowiedniej dawki wiedzy. Koszt biletu to 100$/osobę, ale nie uważam, żeby była to jakaś wygórowana cena – szczególnie biorąc pod uwagę to, że jest to także wkład finansowy w badania naukowe oraz utrzymanie zwierząt i całego parku.

HUNTINGTON BEACH

Ostatnie noce zdecydowaliśmy się spędzić w Huntington Beach – niewielkiej, typowo surferskiej miejscowości nad oceanem. Adam stwierdził, że te ostatnie chwile warto spędzić w świetnym hotelu, leżąc nad basenem z drinkiem w ręku. I tak właśnie zrobiliśmy. W HB mieliśmy zdecydowanie najbardziej komfortowy hotel, położony tuż przy pięknej plaży, na której spędziliśmy sporo czasu, spacerując i popijając kawę. Samo miasto nie oferuje wiele pod kątem turystycznym, ale jest doskonałym miejscem na wakacyjny wypoczynek. No i oglądanie takiej liczby surferów to też niezła zabawa – jeśli tylko są sprzyjające fale, surferzy wychodzą i ćwiczą swoje umiejętności. Całe to miasto wydaje się być w cieniu surfingu – wszędzie pojawiają się motywy związane z tym sportem, magnesy, pocztówki, jest nawet pomnik! Wszystko kręci się wokół tej kultury surferskiej, co nadaje temu miejscu absolutnie niezapomniany klimat.

Huntington Beach jest idealnym miejscem do chillowania i odpoczynku, czyli świetnie sprawdza się właśnie na zakończenie takiego długiego, 4-tygodniowego road tripu. Bo co by nie mówić – była to świetna przygoda, ale także dość męcząca wyprawa.

Jednak niczego nie żałujemy i gdybyśmy mieli zdecydować się jeszcze raz na taką wycieczkę i na taką trasę – niczego byśmy nie zmienili. Było po prostu rewelacyjnie. A Kalifornia to niesamowite miejsce, w którym znajdziesz wszystko – góry, ocean, lasy, pustynie… I ogrom, ogrom naturalnego piękna. To była jak dotąd najlepsza podróż w moim życiu i z całą pewnością jeszcze kiedyś wrócimy na zachodnie wybrzeże USA.

Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się na wizytę w Kalifornii, to zdecydowanie polecam Ci zobaczyć coś więcej niż samo Los Angeles czy San Francisco. W Kalifornii jest całe mnóstwo malutkich miejscowości, w których znajdziesz niemal wszystko. Z pewnością każdy znajdzie tam coś dla siebie. Wielkie miasta są do siebie dość podobne i nie oddają tego, jak różnorodna i zachwycająca może być Kalifornia.

Tymczasem kończę ten długaśny wpis, a w razie pytań, odsyłam Cię do komentarzy – tam możesz pytać o wszystko.

Jeśli jarają Cię Stany, Kalifornia albo podróże w ogóle, polecam Ci kolekcję Los Angeles, którą znajdziesz w sklepie. Składają się na nią: plakat, notes, naklejki i taśma washi. Wszystko do stworzenia pięknych, iście kalifornijskich notatek. :)

PRZYDATNE LINKI