Kalifornijski road trip cz. 1 – organizacja i pierwszy tydzień [+PODCAST]

Nasz wielki, kalifornijski trip wziął się, jak zwykle – z przypadku. Któregoś wieczoru, siedząc sama w domu rodzinnym, patrzyłam na mapę USA i stwierdziłam, że tęsknię za tym klimatem, za ludźmi, za przygodą. Chętnie bym wróciła (niecały rok wcześniej odwiedziliśmy Nowy Jork). Napisałam więc do Adama z pytaniem, co by powiedział na wyjazd do Los Angeles na dziewięć-dziesięć dni. Dwie godziny później mieliśmy już przygotowaną trasę objazdową po Kalifornii, Nevadzie i Arizonie przewidzianą na… 4 tygodnie. :) Ustaliliśmy, że polecimy w grudniu.

Ten odcinek dostępny jest także w formie podcastu:


Oribunny na Youtube
Oribunny na Spotify
Oribunny na iTunes

Dni mijały, a my oprócz trasy nie mieliśmy nic zaplanowane – do grudnia przecież mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu! W końcu przyszedł do mnie Adam z tą miną, która ewidentnie wskazuje na to, że coś knuł i właśnie postanowił mi o tym powiedzieć.
– Co ty na to, żebyśmy do Kalifornii polecieli za dwa tygodnie?

Na początku oczywiście puknęłam się w głowę, ale dosłownie 20 minut później decyzja była podjęta i kupowaliśmy bilety lotnicze. Bo jak szaleć to szaleć, a co! :)

Tak naprawdę chodziło też o kilka praktycznych spraw – między innymi o ceny biletów, które w grudniu były takie same jak w październiku. Na korzyść wcześniejszego wyjazdu przemawiał też fakt, że wtedy na pewno nie będą zamknięte górskie drogi – kiedy jest zimno, a opady śniegu są duże, niektóre trasy są nieprzejezdne.

Nadmienię jeszcze, że nazywam tę podróż „kalifornijskim road tripem”, choć tak naprawdę odwiedziliśmy też kawałek Nevady i Arizony, ale jest to tylko niewielki procent całej naszej trasy – głównie skupiliśmy się właśnie na Kalifornii, stąd ten skrót myślowy.

DLA KOGO JEST TA WYCIECZKA?
  • dla osób ciekawych Stanów Zjednoczonych (niekoniecznie miłośników – ja przed wyjazdem do Kalifornii dopiero zaczynałam lubić USA – miłość rozpoczęła się dopiero po tym road tripie)
  • dla fanów oceanów, gór, lasów lub jezior – w czasie tej wycieczki zobaczyliśmy to wszystko
  • dla ludzi, którzy nie mają problemu z przemierzaniem większych odległości samochodem (na szczęście w tym regionie Stanów nawet podziwianie widoków z okna samochodu jest wielką frajdą)
  • dla osób ciekawych świata, po prostu :)
WIZA

W czasie tego wyjazdu sprawę z wizą mieliśmy już ułatwioną, ponieważ otrzymaliśmy ją przed naszą pierwszą podróżą do USA. Nie będę też zanadto rozpisywać się na ten temat, ponieważ od 11.11.2019 r. obowiązuje nas ruch bezwizowy. Jeśli chcesz wyjechać do Stanów na nie dłużej niż 90 dni, nie potrzebujesz wizy (nie myśl jednak, że nie są wymagane żadne formalności – należy zaopatrzyć się bowiem w kartę ESTA). Wszystkie informacje znajdziesz na stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sama jeszcze tego nie robiłam, więc nie jestem specjalistą, ale na powyższej stronie wszystko wyjaśnione jest w bardzo przystępny i przejrzysty sposób.

KONTO WIELOWALUTOWE I INFORMACJE DLA BANKU

Na większości naszych podróży staramy się ograniczać ilość gotówki – zdecydowanie wolimy operować kartą. Oczywiście na 4-tygodniową podróż nie mogliśmy nie wziąć żadnej gotówki w ramach zabezpieczenia, ale na pewno nie bralibyśmy jej więcej niż to absolutnie konieczne dla spokoju ducha. Jak zwykle polecam więc założyć sobie konto wielowalutowe w banku (teraz używamy najczęściej karty Revolut, choć wtedy jeszcze jej nie mieliśmy i zdecydowaliśmy się na ofertę jednego z banków, z usług których korzystamy na co dzień).

Koniecznie też poinformuj swój bank o tym, że wyjeżdżasz za granicę na dłużej! My kompletnie o tym nie pomyśleliśmy i w efekcie bank zablokował nam kartę, gdy próbowaliśmy kupić bilety do Sea World w San Diego. Potraktowali to jako niepokojący ruch i dla bezpieczeństwa założyli blokadę. Trzeba było zadzwonić na infolinię i to wyjaśniać – tylko przypominam, że połączenia z USA do Polski są szalenie drogie. Kiedy dzwoniliśmy, w Polsce był już środek nocy, połączenie za minutę kosztowało jakieś 10 zł, a pani na infolinii nie potrafiła zapisać miejscowości, w której byliśmy i kazała wszystko dokładnie przeliterować. :) W efekcie rozmowa trwała jakieś 18 minut, co kosztowało nas około 180 zł.

LOTY

Jak zwykle poszukiwania lotów zaczęliśmy w niezastąpionym Google Flights. Byliśmy dość elastyczni jeśli chodzi o wybór daty, ponieważ nic konkretnego nie trzymało nas w kraju (ja byłam świeżo po obronie i nie zamierzałam kontynuować studiów, natomiast Adam od lat pracuje całkowicie zdalnie, więc do szczęścia i pracy wystarczy mu jedynie laptop). Stanęło więc na 21 października 2018 r. Niestety wszystkie loty do Los Angeles muszą odbyć się z jedną przesiadką – u nas padło na Londyn. Na trasie Warszawa-Londyn (i z powrotem) lecieliśmy British Airways, natomiast z Londynu do Los Angeles (i z powrotem) wybraliśmy American Airlines.

Godziny lotów prezentują się następująco (godziny podaję zgodnie z czasem lokalnym):

Wylot 21.10.2018: 11:50 Warszawa – 13:35 Londyn (LHR) – 2 h 45 min lotu

15:50 Londyn – 18:50 Los Angeles (LAX) – 11 h 35 min lotu

Teoretycznie więc cała podróż zajęła nam jakieś 19 godzin (wliczając w to drobne opóźnienia czy czas dojazdu na lotnisko lub do hotelu).

Niestety po takim czasie trudno było znaleźć ile konkretnie zapłaciliśmy za bilety, jednak nie kupowaliśmy ich w promocyjnej cenie, więc należy przyjąć, że koszty były dość standardowe, to znaczy około 2000 zł/osobę w jedną stronę.

WYNAJEM SAMOCHODU

Jak możesz się domyślać, przez te 4 tygodnie nie poruszaliśmy się po Kalifornii pieszo. :) Zdecydowaliśmy się wynająć samochód – i tutaj Adam dał upust swojej dziecięcej fantazji. Stwierdził bowiem, że jeśli już jeździć samochodem po Stanach, to tylko fordem mustangiem. Nie ingerowałam za bardzo w ten wybór i choć nie jestem największą fanką takich samochodów, uznałam, że nie ma sensu się kłócić – skoro ja nie mam prawa jazdy i jedyną osobą, która będzie jeździć, będzie właśnie Adam, to niech chociaż ma z tego tyle frajdy, ile to tylko możliwe.

Wybraliśmy wypożyczalnię o nazwie Midway Car Rental – zdecydowaliśmy się na nią, ponieważ zazwyczaj w wypożyczalni można zarezerwować tylko klasę samochodu, a tutaj mogliśmy wybrać konkretny model. Nie chcieliśmy na koniec dnia wylądować z jakimś nieciekawym autem, z którym musielibyśmy się później męczyć. Odebraliśmy wóz 23.10, czyli kilka dni przed tym, jak ruszyliśmy w trasę (chcieliśmy go mieć jeszcze na kilka wyjazdów do samego LA). Czerwony mustang towarzyszył nam dzielnie przez resztę podróży, aż do 17.11, czyli do dnia wylotu. Całkowity koszt wynajęcia samochodu (włącznie z ubezpieczeniem, GPS itp.) na 25 dni to 2530 $, czyli jakieś 9360 zł (zgodnie z ówczesnym kursem).

Do tego należy oczywiście doliczyć ceny za paliwo czy opłaty drogowe. Na szczęście to pierwsze jest w USA dość tanie, a tych drugich nie było dużo. Za galon (3,8 l) w Stanach płaciliśmy około 3-3,5 $ – jest to jakieś 30-40% mniej niż cena paliwa w Polsce. Trzeba też pamiętać, że tankowanie w Stanach odbywa się inaczej niż w Polsce, bo najpierw trzeba zapłacić, a dopiero później można zabrać się za wlewanie paliwa do baku. Lepiej nie robić tego w odwrotnej kolejności, żeby pracownik stacji nie wyszedł do Ciebie z krzykiem. :D

NOCLEGI

Jeśli chodzi o kwestię noclegów to szukaliśmy ich jedynie na Bookingu. Znając już terminy lotów, ułożyliśmy dokładną trasę i jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy wszystkie noclegi (oprócz ostatniego, kiedy chcieliśmy zostawić sobie furtkę i zdecydować, co robić przez 2 ostatnie dni) nie chcieliśmy na miejscu szukać czegoś na szybko i martwić się, czy na pewno znajdziemy dobry hotel. Szczęście nam sprzyjało i ani razu nie mieliśmy opóźnienia, więc cały nasz noclegowy plan zrealizowaliśmy w 100%. W niektórych miejscowościach – takich jak San Francisco czy San Diego mieliśmy ogromny wybór, natomiast w innych – jak na przykład w Monterey czy w Santa Barbarze wybór był ograniczony. Nigdy jednak nie trafiliśmy na hotel brudny, zaniedbany czy mocno rozczarowujący.

Dla zainteresowanych w sekcji „przydatne linki” zostawię plik PDF ze wszystkimi hotelami, w których mieliśmy okazję nocować w razie, gdybyś chciała pójść naszym śladem i zrobić dokładnie taką trasę (a naprawdę z całego serca ją polecamy!).

Ale właśnie, trasa… Prezentowała się ona następująco:

Tutaj załączam link do Google Maps, gdzie zaznaczona jest cała trasa.

I była to absolutnie najlepsza trasa, jaką mogliśmy zrobić w te 4 tygodnie! Pozwól więc, że w końcu Ci ją zaprezentuję w pełnej okazałości.

LA, BABY!

Kiedy po 12 godzinach lotu w końcu udało nam się dotrzeć na miejsce, czekały nas jeszcze przejście graniczne i rozmowa z celnikiem. To akurat poszło nam bardzo sprawnie, być może dlatego, że robiliśmy to już w Nowym Jorku i mieliśmy doświadczenie (te wszystkie maszyny, do których trzeba wgrać swoje zdjęcie, odciski palców i dane osobowe mogą wyglądać dość przerażająco, ale w gruncie rzeczy są bardzo łatwe w obsłudze, a do tego oczywiście obecny jest personel lotniska, który w razie czego służy pomocą).

Muszę tutaj nadmienić, że rozmowa z celnikiem jest co prawda istotna (na tym etapie turyści mogą jeszcze zostać odesłani z powrotem do swojego kraju), ale nie jest aż tak stresująca, jak większość osób ją przedstawia. W naszym przypadku przebiegła bardzo szybko i w miłej atmosferze – celnicy doskonale zdają sobie sprawę, że rozmawiają z ludźmi, którzy mają za sobą 12-godzinny lot. Pracujący na lotnisku celnik zapytał nas po co przyjechaliśmy i na jak długo, poza tym w zasadzie nie drążył tematu – wbił pieczątkę i życzył udanego pobytu.

Jednak cała zabawa zaczęła się już po rozmowie z celnikiem i po odebraniu bagaży. To, co dzieje się przed lotniskiem LAX to jakiś Armagedon! Przez dobre pół godziny nie mogliśmy ogarnąć, jak dojechać do miasta, ludzie na lotnisku także nie byli zbyt pomocni, a my byliśmy już na skraju wyczerpania. Byłam w swoim życiu już na kilku lotniskach, ale to w Los Angeles to absolutnie najbardziej nieuporządkowane. Można opisać je jednym słowem: chaos. Zero oznaczeń i informacji pomagających w odnalezieniu się. W końcu zamówiliśmy Ubera, który podwiózł nas pod same drzwi naszego hotelu w Santa Monica. Dotarliśmy tam około 21 czasu lokalnego.

Na nocleg, zamiast Los Angeles, wybraliśmy właśnie Santa Monica z jednego względu – to miejscowość położona bezpośrednio nad oceanem. A mi bardzo zależało, żeby mieć z pokoju widok na wodę. Santa Monica znajduje się w hrabstwie Los Angeles i jest przyklejona do miasta. Nocowaliśmy w The Georgian Hotel, czyli chyba w najbardziej wyróżniającym się hotelu przy linii brzegowej. Warunki nie były rewelacyjne, ale bardziej niż na warunkach, skupialiśmy się na widoku z okna. Bo rano, po pierwszej nocy w tym miejscu, okazało się, że mieliśmy piękny widok na palmy i ocean.

Szybko dojrzałam też na plaży jakieś czarne punkty i nie miałam pojęcia, co to takiego. Ogarnęliśmy się i postanowiliśmy wyjść na śniadanie i choć na chwilę podejść pod plażę (jeszcze bez wielkiego zwiedzania, bo po pierwsze była 7 rano, a po drugie przez pierwsze 2 tygodnie naszej podróży Adam normalnie pracował, więc jeszcze nie mogliśmy sobie pozwolić na długie spacery z rana). Okazało się, że te czarne punkty na plaży to… bezdomni. To było nasze pierwsze zetknięcie się z tym ogromnym kalifornijskim problemem.Plaga bezdomności ma tam kolosalne rozmiary a tamtejszy klimat sprawia, że bezdomni mogą przeżyć noce, leżąc na nagrzanym po całym dniu piasku. Prowizoryczne „namioty” składające się ze stosu szmat, prześcieradeł i ubrań to standardowy krajobraz tego miasta. Najbardziej smutne jest to, że sporo z tych bezdomnych to młodzi ludzie (często nawet przed trzydziestką!), dla których po prostu nie ma pracy – a życie w Kalifornii jest najdroższe w całych Stanach. Lądują więc na ulicy, żyjąc w jałmużny i tego, co znajdą w piasku czy śmietnikach.

Jeśli wyobrazisz sobie typowo wakacyjną miejscowość nad oceanem w Stanach Zjednoczonych, najprawdopodobniej przed oczami stanie Ci właśnie coś w rodzaju Santa Monica. Bliskość do szerokiej, piaszczystej plaży, deptaki pełne ulicznych artystów (często niesamowicie zdolnych!), restauracji i kawiarni oraz sklepów z pamiątkami – to wszystko nadaje temu miejscu cudownego klimatu. Do tego Santa Monica Pier, czyli najsłynniejsze molo w Kalifornii. Znajduje się na nim diabelski młyn, sklep Forresta Gumpa, budki z churrosami czy restauracje, w których zjesz świeże owoce morza. Santa Monica to zdecydowanie moje miejsce na Ziemi i do tej pory nie znalazłam drugiej miejscowości, która aż tak idealnie by mi pasowała. Zrobiła na mnie zdecydowanie większe wrażenie niż samo Los Angeles. Moje wyobrażenie o LA było zupełnie inne, niż rzeczywistość. Ale po kolei. :)

Zdecydowaliśmy, że w pierwszej kolejności pojedziemy zobaczyć napis Hollywood i Obserwatorium Griffitha (choć obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz). Na początku zaparkowaliśmy na dolnym, darmowym parkingu i stwierdziliśmy, że wyjdziemy pod znak pieszo. Oczywiście w upale i z moim zapałem do wspinaczki szybko okazało się, że był to beznadziejny pomysł i uznaliśmy, że wrócimy do samochodu i po prostu wyjedziemy nim na górę. Spod obserwatorium jest bardzo dobry widok zarówno na napis Hollywood (który na żywo widać znacznie lepiej niż na zdjęciach czy nagraniach zrobionych w tamtym miejscu), jak i na panoramę Los Angeles – pnące się w niebo wieżowce robią wrażenie i z całą pewnością spodobają się wszystkim miłośniczkom wielkich metropolii.

Później pojechaliśmy zobaczyć gwóźdź programu – a przynajmniej tak mi się wydawało. Aleja gwiazd, czyli Hollywood Walk of Fame przy Hollywood Boulevard jawiła mi się jako ekskluzywne miejsce, pełne zachwytów i turystów oglądających każdą gwiazdę po drodze. Okazało się, że to zwykły chodnik, na którym leżą śmieci i… bezdomni. Przechadzając się po tej ulicy zdarzało się, że musiałam dosłownie przeskakiwać leżących na nim bezdomnych. Niezbyt ekskluzywnie, prawda? Właśnie takie jest Los Angeles – raczej owiane myślą o luksusie niż w rzeczywistości nim pokryte. Fun fact – wiesz, że gwiazdy w tym miejscy nie są tworzone w związku z zasługami jakieś znanej osobistości? By dostać swoją gwiazdę, wystarczy za nią zapłacić i nic (oprócz pieniędzy, rzecz jasna) nie stoi na przeszkodzie, by na Hollywood Boulevard znalazła się Twoja lub moja gwiazda. :)

Odwiedziliśmy też Dolby Theatre, czyli miejsce, w którym co roku przyznawana jest najważniejsza na świecie nagroda filmowa – Oscary. W środku są filary, na których wywieszone są informacje o tym, który film w danym roku zgarnął główną statuetkę. Poza tym (i rozłożonym akurat czerwonym dywanem – do dzisiaj nie wiem, co akurat miało się tam wydarzyć tego dnia) nie znaleźliśmy tam niczego nad wyraz ciekawego.

Przejechaliśmy oczywiście również przez Beverly Hills, czyli chyba miasto najbardziej kojarzące się w przepychem i luksusem, ale nigdzie się tam nie zatrzymywaliśmy.

Niestety pech chciał, że nie spotkaliśmy także żadnej gwiazdy czy celebryty – musieliśmy się zadowolić gwiazdami wbitymi w chodnik. :D

Tak w skrócie można opisać tę najbardziej turystyczną część Los Angeles. Jest brudniej i biedniej niż sądziłam, choć oczywiście wielkie rezydencje położone na wzgórzach nadal stoją i robią piorunujące wrażenie. Samo Downtown jest jednak dość zapuszczone i raczej kreowane na magiczne miejsce, co ma przyciągnąć turystów, spodziewających się poczuć tam jak gwiazdy kina. Chętnie jednak wróciłabym do LA, żeby zwiedzić nieco mniej turystyczne dzielnice, bo podobno one mają więcej uroku. No i oczywiście teraz pewnie upierałabym się, by jednak pochodzić po Beverly Hills. :)

25 października, czyli po czterech nocach spędzonych w Santa Monice, ruszyliśmy na północ, czym oficjalnie zaczęliśmy naszą objazdówkę. Aż do San Francisco jechaliśmy drogą numer 1 – jest to dłuższa trasa, ale z nieziemskimi widokami, tuż przy oceanie. To właśnie na tej drodze chyba po raz pierwszy dotarło do mnie, że jestem tu, gdzie jestem i popłakałam się ze wzruszenia. :) Na trasie co chwilę gdzieś się zatrzymywaliśmy, by podziwiać widoki.

SANTA BARBARA

Kolejne dwie noce spędziliśmy w Santa Barbarze – to również taka bardzo wakacyjna mieścina, jednak o wiele spokojniejsza. Nie ma tam tylu kawiarni, restauracji i sklepów z pamiątkami co w Santa Monice. Nie ma tam też zbyt wielu turystów, mimo że położona jest zaledwie 150 km od LA. Życie tam toczy się w swoim tempie, ludzie beztrosko koszą trawę na swoich ogródkach i chodzą na spacery po niewielkim deptaku w centrum. Plaża wygląda tutaj zupełnie inaczej, ze względu na to, że Santa Barbara ma charakter raczej portowy – więc na kąpiele w oceanie bym nie liczyła.

To idealne miejsce, żeby odetchnąć od tłumów i po prostu się wyluzować. Nie ma tam zbyt wielu atrakcji, więc pobyt dłuższy niż 2 dni mógłby się dość szybko znudzić, ale jako przystanek w trasie Santa Barbara sprawdziła się idealnie!

Siódmego dnia naszej podróży opuściliśmy Santa Barbarę i ruszyliśmy dalej na północ – tym razem do Monterey. O tym – i o całej reszcie naszej podróży do Kalifornii – opowiem Ci jednak w drugiej części wpisu. :)

Przypominam w międzyczasie, że do sklepu trafiły ostatnio notesy, plakaty, naklejki i taśmy washi z motywem Los Angeles, więc jeśli jesteś fanką Kalifornii lub znasz kogoś, komu marzy się wycieczka do Miasta Aniołów, to będzie idealny prezent! :)

PRZYDATNE LINKI